You are currently viewing miasto wszystkiego 2

miasto wszystkiego 2

usiadłam przed monitorem. Budżet na promocję i plan sezonowy obwąchiwały mnie jak bezdomne psy. Dziesięć tabelek excelowych potrzebowało chociaż jednego procenta mojego umysłu, a ten sobie zwyczajnie gdzieś odpłynął. Cyfry na szklanym blacie rozpostartym przede mną zmieniły się w kreskówkowe postaci, fikały i skakały, pokazywały mi język i wyśmiewały się ze mnie. Zamknięta w korpo od kilku miesięcy próbowałam przytargać swoją duszę spowrotem i połączyć ją z moim ciałem. Została gdzieś w Azji, bez mojej wiedzy i zgody. Wróciłam do Europy jak pusta skorupka po jajku, krucha wydmuszka.

zapach smażonych pieczarek i bekonu rozlewał się po biurze jak mleko z worka. Irytował mnie dźwięk nadgryzanego tosta, pękającego w zębach spalonego chleba, okruchy rozsypujące się po biurku. Szare, zastygłe twarze przerażały codziennością. Weekly meeting zgromadził nas, pędzących za nie wiadomo czym, w ciasnym pokoju bez okien. Sprawdzono co osiągnęliśmy dotychczas, przedstawiono nowe targety. Znów, jak gromada małych kukiełek, wróciliśmy do swoich biurek klikać w klawiatury, drukować tabelki, sumować i dzielić. W południe zjedliśmy lunch a później odbębniliśmy kilka nudnych spotkań. Kwadrans po piątej spakowaliśmy telefony i inne drobiazgi do torebek, wróciliśmy do domów, zagnieździliśmy się w wygniecionych kanapach i przepuściliśmy przez palce czasu kolejny wieczór, stając przed wyborem jakimi bzdurami sobie dziś zapchać umysł, tłumacząc, że przecież po tak ciężkim dniu należy nam się chwila relaksu.

cztery miesiące błąkałam się korytarzami własnych emocji, aby w końcu dotrzeć do tego, co Bangkok i jego bajzel wyrył we mnie. Był jak setka dla alkoholika. Wiedziałam, że jeśli tam wrócę, narobi to jeszcze większych szkód, rozwali wszystko, co do tej pory zbudowałam. Wszystkie wartości, przekonania, to w co wierzyłam, chociaż były to tylko karciane domki. Ale jeśli nie wrócę, zawsze będę niepełna, z wielką dziurą, którą po sobie pozostawił. Czułam to życie, które działo się tam, daleko, we wschodniej Azji, które było piękne i kolorowe, które było życiem a nie tylko próbą przetrwania. To ziarno zasiane we mnie miało dojrzewać i rosnąć, by któregoś dnia zaprowadzić mnie tam znowu, tym razem nie po to, by odpocząć, ale by doświadczać życia, tej radości, uśmiechu bez grosza w kieszeni, przyjaźni bez interesu, naturalności i bratnich dusz w przypadkowych ludziach, pomocy za nic. Życia. Bycia.

od tego czasu bycie stało się moim priorytetem. To było tak proste ale musiałam przeleciec pół świata aby odnaleść własną drogę. Już wiedziałam, że żadne pieniądze nie dadzą mi tego, czego w życiu pragnę. Moje życie miało stać się prawdziwym byciem. Świadomym. Takim, które da mi emocje, uczucia, nowe doświadczenia, wrażenia, które da mi łzy radości lub bezsilności, które poruszy moim sercem i pozwoli czuć, które mnie samą przed sobą będzie odkrywało każdego dnia.

nauczyłam się siebie od nowa. Jeszcze nie wiedziałam, co jest moim celem w życiu, ale wiedziałam, co na pewno nim nie jest. Obsesja powrotu do Azji na dłużej zassała mój umysł. Przestałam też myśleć. Myślenie nie było dla mnie. Im dłużej myślałam, tym bardziej nic z tego nie wynikało. Zaczęłam działać. Już nie mówiłam życiu nie. Jedyną odpowiedzią na wszystko stało się tak. Drogi do celu pojawiały się z nikąd, tak było zawsze możliwe. Przestałam patrzeć na to jak dostać się tam gdzie chcę. Widziałam tylko cel. Wiedząc gdzie chcę dotrzeć, z każdym krokiem widziałam się coraz bliżej i nawet gdy zdawało się, że się własnie cofnęłam, za chwilę okazywało się, że przeskoczyłam dwa kroki do przodu. Albo trzy.

bangkok przyjął mnie równie serdecznie jak za pierwszym razem, wchłonął, pozwolił wtopić się w to, co oferował, dostrzec piękno w inności, która nie musiała oznaczać ładu i porządku. Otwierałam się powoli. Przepychałam przez progi ograniczeń budowane przez lata, przestałam prowadzić wewnętrzne dyskusje pod hasłem dlaczego?, zaczęłam akceptować. Przyjmowanie nowej rzeczywistości było codziennym uświadamianiem sobie, że już nic nie będzie tak, jak było. Okazało się ciężką pracą. To nie chaos mnie wtedy przeraził ale moja dotychczasowa rutyna. Ta, którą zostawiłam w domu, ta, której już nie chciałam.

odcięłam się od mojego ja. Nabieranie nowych nawyków było jak uczenie się siebie od podstaw. Uśmiechałam się do obcych twarzy, kłaniałam starszemu panu, który siedział na progu domu i głaskał kota, witałam się z radosnymi dzieciakami biegającymi po ulicy na bosaka, dla których kawałek styropianu i patyk codziennie nabierał nowego znaczenia. Dziś był gitarą i trąbką, jutro kierownicą w traktorze. Przywykłam do ściągania butów przed wejściem, opanowałam lokalne autobusy, gdzie pani bileterka, nie znająca angielskiego ni w ząb, była w stanie przesadzić mnie gdy pojechałam w złym kierunku. I zrobiła to z uśmiechem, poklepała z radością po plecach i nie skasowała za ten jeden przystanek na gapę. I wcale nie musiałam jeść robaków, żeby sie zintegrować. Każdego dnia jadłam u tej samej baby, która za 50 batów podawała najlepszego massamana na świecie, bo gotowała jak dla siebie a gdy zobaczyła mnie kilka dni później z plecakiem i zrozumiała, że odchodzę, że droga mnie wzywa, uścisnęła mnie tak, że wycisnęła łzę jak najostrzejsze curry. Ta serdeczność, która paraliżowała mnie na początku, której nie rozumiałam, bo pochodziła od obcych, bo była za nic, bo była po nic, przedzierała się do mnie jak ślimak po suchym gruncie, wciąż natrafiając na grudy mojej podejrzliwości.

gdy już zatopiłam się w codzienność, gdy mój dzień naturalnie zaczynał się 7 godzin wcześniej niż w Europie, gdy stałam się częścią azjatyckiego galimatiasu, zapomniałam, czego się bałam. I ustawiając się do zdjęć z Chińczykami, którzy uwielbiają mnie za bycie egzotyczną blondynką zrozumiałam po raz kolejny, że wszyscy jesteśmy fascynujący, zawsze ciekawi, niepowtarzalni i warci tego kadru, który ktoś zatrzyma w swoim telefonie na lata i zapamięta tę chwilę na długo. Inność zawsze będzie ciekawa, nawet jeśli na początku jest trudna, bo zmusza nas do odklejenia się od znanych, wygodnych, bezpiecznych przekonań. I wcale nie trzeba rozumieć dlaczego. Zrozumienie przychodzi wraz z akceptacją, z czasem poświęconym na bycie. Zrodzi w nas nowe wartości, o tyle cenne, że już nie tylko jednostronne, ale będące wypadkową naszego całego życia i nowych doświadczeń. Wszystko będziemy widzieć i czuć inaczej. Wystarczy przestać być turystą, wyjść z hotelu, spędzić kilka nocy w hostelu lub zgubić się w jakiejś wiosce i stać się gościem dla lokalnej rodziny, spać na twardym łóżku, oderwać się od tłumu i pójść tam, gdzie nie ma szlaków. Nawet jeśli to oznacza milczenie, bo jedynym językiem jest body language, nawet jeśli to oznacza dyskomfort, bo trzeba spędzić kilka godzin na twardej desce w tuk tuku, nawet jeśli to oznacza dłuższy przystanek w lokalnej wiosce, gdzie jedynym zrozumiałym znakiem jest uśmiech.

Dodaj komentarz