You are currently viewing miasto wszystkiego

miasto wszystkiego

kolory krzyczały do mnie z każdego szyldu, budynku, wypływały z zakamarków, mieszały się ze sobą, biły o atencję. Czerwony, żółty, fioletowy, niebieski. Im bardziej widoczny, zwracający uwagę, tym lepiej. Do chaosu barw dołączył fetor zgniłych warzyw, resztek wczorajszego jedzenia walającego się po chodniku, zmieszany ze smrodem rozgrzanego oleju gotowego smażyć kolejne porcje egzotycznych przekąsek. Całość opleciona tysiącem kabli, które wiły się wzdłóż każdej uliczki, groźnie syczały i sypały iskry z co drugiego słupa. Bangkok.

obijałam się o setki krzykliwych Tajów atakujących z każdej strony. Wyskakiwali z nikąd i wpychali mnie do tuk tuka, wystawali z zardzewiałych okienek rozpadających się autobusów, które pozostawiały za sobą smugę brudnego dymu. Mijałam śmierdzących przygodą backpakersów, dumnie kroczących przez Khao San Road jakby już dawno nie byli farangami, w rozwleczonych, wyblakłych koszulkach Changa, w rozczłapanych japonkach, które były uczestnikiem ich wielkiej przygody i z niegoloną od miesięcy brodą gdzie niejeden lokalny karaluch znalazłby schronienie.

bezlitosny skwar spływający z nieba, rozbiegany tłum, krzyki ulicznych sprzedawców, nieustające dźwięki klaksonów, nagłego hamowania, dudniącej muzyki umilającej turystom tuktukowe przejażdżki wepchnęły mnie w otchłań chaosu zmysłów. Nie potrafiłam rozróżnić czy bardziej drażni mnie smród, brak kolorystycznej harmonii, czy setki dźwięków, z których żaden nie był na tyle głośny aby dominować ale też na tyle cichy aby dać się zagłuszyć. Nic tu nie zachowywało balansu. Wszystkiego było za dużo. Było za tłoczno, za głośno, za kolorowo, za intensywnie. Nie miałam nad niczym kontroli. Rzeczy działy się wokoło mnie i działyby się bez względu na to, czy tam byłam czy nie. Coś we mnie krzyczało uciekaj!! Nie! Nie po to tu przyjechałam!

obezwładniona nadmiarem wszystkiego z trudem zarządzałam swoimi nogami, zmuszałam je aby stawiały kroki między straganami, aby nie zrażały się gdy ktoś je zdeptał. Umyślnie nie wybijałam się poza tłum. Wtapiałam się w innych, chciałam stać się częścią tej barwnej masy, dopasować się, zrozumieć.

na brudnym krawężniku na rogu Khao San Road zjadłam pierwszego pad-thaia. Za radą backpakerskich koszulek rozsmakowałam się w Changu. Nie tknęłam smażonych robali ale kupiłam gacie w słoniki. Przestałam myśleć. Zapomniałam kim jestem i skąd. Już nie przeszkadzała mi muzyka, nawoływania na ping – pong show czy drewniany rechot bambusowych żab sprzedawanych przez lokalne kobiety, które krążyły po ulicach w barwnych czapkach, obwieszone własnoręcznie plecionymi bransoletkami. Nawet wytargowałam jedną za 10 batów (z 50!!). W drodze do hotelu, wędrując opustoszałą Samsen Road, gdzie lokalni przesiadywali na pustych drewnianych stołach, w dzień uginających się pod chińskimi dobrami, śmiali się i grali w karty albo dojadali resztki smażonej ryby, dałam sobie przebiec po nogach karaluchowi. Padłam usyfiona, z milionem nowych dźwięków w uszach, śmierdząca tym, czego jeszcze nie poznałam i cięższa o zmęczenie warte przynajmniej dwóch tygodni pracy w biurze i to na nadgodzinach. Ale przetrwałam. Mój pierwszy dzień w Bangkoku, mieście wszystkiego.

Dodaj komentarz